Historia
Wspomnienie okupacyjne bytomskich nauczycieli
Różne drogi prowadziły nauczycieli do Bytomia w 1945 roku.
Ich przeżycia wojenne były podstawą i wyznacznikiem do późniejszego zaangażowania
się w tworzenie polskiej oświaty w Bytomiu i Radzionkowie.
Nauczyciele Ci byli pionierami zarówno w organizowaniu szkoleń,
kultury, administracji i gospodarki polskiej w Bytomiu i okolicy. Byli przede
wszystkim pionierami w powstawaniu związku zawodowego nauczycieli. Z ich inicjatywy
utworzył się pod koniec marca 1945 roku Oddział Grodzki (Miejski) i Powiatowy
ZNP w Bytomiu. W większości twórcami ZNP w Bytomiu byli TON-owcy i "ludzie,
którzy przeszli gehennę obozów koncentracyjnych i innych więzień, uciekinierzy
- sybiracy" repatrianci z Kresów Wschodnich, żołnierze podziemia lub zwolnieni
z wojska. Ten tygiel powoli, ale systematycznie się scalał i organizował. Dowodem
tego były działające polskie szkoły i organizacja polskich nauczycieli już pod
koniec marca i na początku kwietnia 1945 roku. Życie nauczyciela nie może mieć
pustki, nauczyciel polski musiał działać nawet w skrajnie niebezpiecznych warunkach
- okupacji hitlerowskiej.
A oto wspomnienia okupacyjne niektórych nauczycieli.
Kol. Barabasz Bogumiła bardzo szczegółowo wspomina lata wojny i okupacji - 1939-1945.
... Wojna wisiała na włosku. Wróciłam do Korczowy- wsi, gdzie
przez ostatnie dwa lata uczyłam dzieci polskie i ukraińskie. Zostawiłam tam
moje rzeczy osobiste a przede wszystkim ukochane harcerstwo. Harcerstwo i inne
polskie organizacje były w pogotowiu. Przydzielona zostałam do prac na dworcu
kolejowym z uwagi na stacjonujące tam trzy pułki wojska polskiego.
Pamiętam w domu oklejałam okna paskami papieru. Radio ogłosiło
mobilizację wojenna. Wojska niemieckie wkroczyły w granice Polski. Bardzo przeżywaliśmy
obronę Westerplatte i Gdyni. Podpisany tajny układ Niemiec ze Związkiem Radzieckim
nas dobił. Na wschodnie tereny naszej Ojczyzny wkroczyły oddziały sowieckie.
Musiałam uciekać z Korczowej do rodziców, do Stryja i szukać pracy. W mieście
nie było pracy w szkole. Likwidowano polskie szkoły, powstawały ukraińskie.
Przyjęłam pracę w szkole polskiej w Daszawie w ośrodku gazownictwa ziemnego.
Kierownik szkoły z żoną uczył w głównym budynku a ja w eksponówce. Na zalecenia
harcerskie rozpoczęłam tajne nauczanie najpierw w pieśniach polskich, wierszach,
legendach historycznych. Początkowo dzieci przychodziły swobodnie na zajęcia
pozalekcyjne, aby uczyć się historii polskiej, ale szkoła polska została zlikwidowana
i dzieci i młodzież została przeprowadzona do szkoły ukraińskiej. Nie byłam
w stanie wykonać polecenia swojego kierownika, zrobił to sam. Wiedziałam, że
byłam spalona - zrobili egzamin z języka ukraińskiego z moją młodzieżą, który
nie wyszedł według nich pozytywnie. Na zebraniu "Prospiłki" (Ukraiński
Związek Nauczycielstwa) ja jedna nie zostałam przyjęta na członka. Czułam się
odizolowana, ale nic sobie z tego nie robiłam. Dalej pracowałam w szkole i mieszkałam
u kierownika szkoły, a każdej soboty autem gazoników jeździłam do rodziców do
Stryja. Zawsze czekało na mnie dwóch milicjantów ukraińskich, którzy przeprowadzali
mnie pod bagnetami, główną drogą na posterunek, gdzie przeprowadzali kilkugodzinne
rozmowy dotyczące klęski polskiej armii i ich zawładnięcia tą ziemią. Kończyli
przesłuchania po godzinie 22-ej i myśleli, że mnie złamią i nie pojadę do domu,
ale auto gazoników czekało, żeby mnie zawieźć do Stryja. Ten proceder był stale
powtarzany, przyzwyczaiłam się a Polacy w biedzie są razem. Rok 1940 był pierwszym
rokiem wywozu Polaków z tego terenu na Sybir. Jednego razu podszedł do mnie
Rosjanin Szwydenko pytając mnie o miejsce zamieszkania rodziców, powiedziałam
adres a on odszedł. Na następny dzień, gdy przyszłam ze szkoły zastałam matkę,
która powiedziała mi, że był nauczyciel, który w sekrecie powiedział jej, że
jestem na liście wywozu na Sybir i dlatego spakowała mi najpotrzebniejsze rzeczy
na tę hiobową podróż. Także Polacy daszawscy przygotowani byli na wywózkę w
tym dniu. Ubrałam się w futrzane okrycie, zgasiłam światło i stanęłam w oknie,
czekałam na wywózkowe auto. Mama, jak i ja nie umiałyśmy płakać. Mama leżała
krzyżem na podłodze i modliła się. Oczekiwane auto nie zatrzymało się i do dzisiaj
nie wiem, kto to zrobił - opieka boska. Niedługo po tym miałam w Daszawie okropne
przeżycie. Po lekcjach wstąpiłam do koleżanki Ukrainki, która była żoną polskiego
oficera i niespodziewanie wszedł mocno podchmielony żołnierz radziecki, podszedł
do mnie z wyciągniętą bronią, odbezpieczył ją i przyłożył do mojej piersi, i
powiedział "co wy na to gieroj", patrzyłam twardo w jego oczy, myślałam,
że to bardzo długo, wreszcie opuścił broń, ja zemdlałam a on wyszedł.
Dotrwałam w tej szkole do końca roku szkolnego i przeniesiono
mnie do polskiej szkoły w Morsztynie, która została wkrótce zlikwidowana a mnie
przerzucili nie pytając się o zgodę do szkoły ukraińskiej w Bolechowie.
Ten okres był dla mnie bardzo ciężki, odizolowana, daleko od
rodzinnego domu musiałam siedzieć jak mysz pod miotłą. W tym czasie klarowały
się układy sprzymierzeńców przeciw Polakom. Armia niemiecka zajęła tereny do
rzeki Stryj, po drodze zbombardowała mosty i uszkodziła drogi. Wobec tego nie
wróciłam do pracy nauczycielskiej, zostałam przez Arbeitsamt oddana do obozu
pracy prowadzonego przez Hochtiff do budowy mostu w Stryszawie Ważnej. Miałam
tu bratnią duszę Stefę Iglicką, także napiętnowaną harcerkę. Kilka tygodni pracy
kilofem w 50 stopniowym mrozie i wytrzymałość moich chorych nóg i rąk wykończyła
się. Upadłam bez czucia w śnieg, a nadzorujący Niemiec walił mnie kolbą, nie
żałując razów. Stefa przybiegła z pomocą, załatwiła z kierowcą transportu i
odstawiła do rodziców. Dzięki znajomości matka załatwiła mi leczenie - kąpiele
borowinowe w uzdrowisku w Morsztynie i po pewnym czasie powoli wracało mi czucie
nóg i rąk, i z pomocą zaczęłam stawiać kroki, to trwało około roku. Hochtiff
skreślił mnie na podstawie świadectwa lekarskiego z rejestru. Podjęłam prace
w prywatnej kancelarii adwokackiej jako sekretarka i w ten sposób miałam spokój
z Arbeitamtem.
W tym czasie mój ojciec obłożnie chorował, ale cieszył się z
klęski Hitlera pod Staliningradem, niestety zmarł w 1943 roku. Stałam się głową
rodziny. W kancelarii adwokackiej miałam dobre warunki do tajnego nauczania.
Adwokat był obecny do godziny 13 -tej, więc mogłam swobodnie pracować z dziećmi
do godziny 17-tej. W międzyczasie załatwiałam interesantów. Jednego razu przyszły
do kancelarii dwie panie z chłopcem, przedstawiły się dowodem osobistym. Młodsza
była żoną kapitana Mikulskiego a chłopak to jego syn, natomiast starsza pani
to babcia. Prosiły mnie, że chcą zamieszkać w Stryju, bo boją się być dalej
w Stanisławowie. Zrobiłam przysługę stryjence, która miała komfortowe mieszkanie
do wynajęcia i tam posłałam rodzinę kapitana. Po miesiącu przyszedł młodzieniec
z tajnej organizacji z ostrzegawczą wiadomością, że lokatorzy stryjenki to Żydzi,
którzy dodatkowo kryją "kapitana" - lekarza. Był to nóż w serce. Mój
rozmówca uspokoił mnie, że oni mają na uwadze tę okoliczność i gdy ja nikomu
nie pisnę nawet rodzicom, to nikomu włos z głowy nie spadnie. Gdyby coś się
wydarzyło będę na czas ostrzeżona. W tym niepokoju żyłam aż do wkroczenie wojsk
radzieckich w 1944 roku. Okazało się, że doktor Libesman ukrywał się z tą trójką.
Któregoś dnia przyszli do matki i czekali na mnie, żeby podziękować za uratowanie
życia.
Zostałam bez pracy, bo adwokat zlikwidował kancelarię. Zatrudniłam
się w przedsiębiorstwie rybnym Rybtrest, w którym pracowałam na dnia repatriacji
do Polski. Nastąpiły aresztowania nauczycieli w polskiej dziesięciolatce przez
władze radzieckie. Aresztowali także brata. Dowiedziałam się, że na ostatnim
torze są przygotowane wagony do wywózki. Porozumiałam się ze znajomym piekarzem
jak również z gazeciarzem - garbusem z mojej drużyny harcerskiej o dostarczanie
plecaków z chlebem pod umówione miejsce pod murem dworca. Garbus był sprawdzony
i wykonał co do minuty zadanie. Chwyciłam plecak i poczołgałam się pod wagonami
do ostatniego toru. Garnitur bydlęcych wagonów był załadowany więźniami inteligencji
stryjskiej. Zaczęłam od ostatniego wagonu rzucając po jednym chlebie, gdy opróżniłam
szłam po następny plecak z chlebem i obdzielałam następne wagony. Swojego brata
Bronka nie znalazłam. Z trzecim plecakiem nie doszłam, bo dwóch milicjantów
z karabinami na ostro i psem, który rzucił się na mnie i uniemożliwił mi dotarcie
do brata. W drodze na komendę spotkałam w takiej samej asyście matkę i bratową
idące w tym samym kierunku. Ich skierowali do aresztu piwnicznego, a mnie na
piętro do komendanta. Przywitał mnie powiedzeniem "mamy was". Kazał
wsiąść, zdjęłam płaszcz, a że byłam bez śniadania, zapytałam czy mogę napić
się kawy i zjeść kawałek chleba. Komendant zapytał czy dałam do wagonu chleb
dla brata - zrozumiałam, że mnie szpiegowali - odpowiedziałam, że brata nie
znalazłam. Na to powiedział "dość kuszenia", zaczął spisywać moje
dane osobowe, na końcu adres, na co ja "a po co wam adres". Kazał
ubrać się i wracać prosto do domu, bo brat "już ujechał". Szybko zleciałam
ze schodów, ale przyszła mi myśl, że muszę wydobyć z piwnicy matkę i bratową.
Wróciłam do naczelnika z głośnym wyrzutem zapytania, co z więzionymi w piwnicy?
Rozzłościłam go swoją bezczelnością, chwycił mnie za kołnierz i zrzucił z całą
siła z góry tak, że znalazłam się na dole. Skryłam się za murem, tuż przy wyjściu
i czekałam na swoich. Wypuścił je, a więc moja sugestia nie zawiodła. Chciałam
je uściskać, ale nie byłam w stanie, nie pozwalał ból potłuczonego ciała. Dowiedzieliśmy
się, że więźniowie są drodze do Związku Radzieckiego - na Syberię. Matka zdecydowała
się, że nocnym pociągiem wyjadą do Lwowa do ciotki, bo za dużo zrobiłam. Po
pewnym czasie przyjechał po mnie, bo komendant już został załatwiony - przekupiony
- "na czym spoczął w domu jego wzrok, było jego".
Do czasu repatriacji prowadziłam tajne nauczanie. Stryjanie wstrzymywali
się z repatriacją do centralnej Polski. Od brata Bronka nie mieliśmy żadnej
wiadomości. Towarzystwo Repatriacyjne namawiało do wyjazdu, gdyż wtedy gwarantowali
zesłańców do Polski. Zarejestrowali się prawie wszyscy Polacy. Profesor Patryna
postanowił rozłączyć się z żoną i dziećmi, i umrzeć na ziemi swoich ojców. Dorobek
dwóch domów zmieściliśmy w półwagonie, do tego przybory sanitarne oraz zapasy
żywności i wyruszyliśmy. Kraków przywitał nas wczesną wiosną 1945 roku. W Krakowie
mieszkaliśmy przy ulicy Długiej przez kilka miesięcy. Po czym podjęliśmy decyzję
wyjazdu do Bytomia za namową sąsiada, który wrócił z objazdu miast śląskich
i zarezerwował dla nas mieszkanie z fortepianem. Zlikwidowaliśmy wynajęte mieszkanie
w Krakowie sprzedaliśmy korzystnie meble i fortepian i po Dniu Zwycięstwa wyruszyliśmy
na Śląsk. Z pomocą repatriantów 15 maja 1945 r zamieszkaliśmy w trzypokojowym
zdewastowanym, ale umeblowanym mieszkaniu przy ul. Gustawstrasse 18.
Dalsze moje życie i mojej rodziny związane było z Bytomiem i
bytomską oświatą, lecz nie zapomniałam tych okrutnych lat wojny i okupantów...
Kol. Barabasz Bogusława zmarła w czerwcu 2002 roku.
Kol. Dobrzyńska Marianna tak relacjonuje swoje wojenne przeżycia.
Wybuch wojny odciął mnie od pracy nauczycielskiej, w powiecie
Sierpc woj. warszawskim. Pozostałam w rodzinnej miejscowości w Skale pod Ojcowem
i tam od 17 września 1939 r uczyłam w szkole powszechnej. W grudniu 1939 r złożyłam
przysięgę w Związku Walki Zbrojnej w Skale. Po przejściu przeszkolenia i egzaminu
z sanitarki zostałam komendantką rejonową sanitariuszek lotnych na teren Skały
i okolic. Oprócz zaangażowania liniowego prowadziłam intensywną pracę organizacyjną.
W Skale zorganizowałam 2 koła sanitariuszek i przeszkoliłam członków Koła. Także
założyłam koła sanitariuszek we wioskach: Gołyszyn, Rzepkin, Owczary, Pieskowa
Skała. Równocześnie kolportowałam podziemną prasę, krzewiąc ducha u rodaków,
żyjących w koszmarze okupacyjnych wydarzeń wysiedlonych ze Śląska. Załatwiłam
u stolarza obstalunki na sporządzenie noszy potrzebnych do wyposażenia szpitali
dla Ruchu Oporu. Zdobywałam materiał i szyłam z niego torby dla sanitariuszek.
Cięłam gazę na bandaże, a potem starałam się przewieźć je do Krakowa do sterylizacji.
Z braku środków komunikacyjnych przemierzałam okolice pieszo.
Od stycznia 1940 roku prowadziłam zorganizowane tajne nauczanie
w zakresie siedmioklasowej szkoły powszechnej przez całą okupację do końca tj.
do 16.01.1945 roku. Uczyłam 18 uczniów. Oficjalnie pracowałam w szkole, a gdy
byłam zwolniona ze szkoły, w mleczarni. Trzy razy byłam zwalniana z pracy w
szkole przez kolaboranta kierownika - Ukraińca. Kierownik groził, że wyśle mnie
do Oświęcimia. Ukrywałam się nie nocując w domu.
Pracując w mleczarni pomagałam wysiedlonym ze Śląska, załatwiając
im przydział kontyngentowy mleka. W domu rodzinnym wielokrotnie była rewizja
Niemców. Nic nie znaleziono, żadna z kobiet nie wpadła w ręce wroga - konspiracja
była całkowita. Gdy najeźdźca zalał nasz kraj, rodzice byli bezradni i pytali
się mnie prosząc o radę, jak mają chronić dzieci i zdobywać wiedzę o Polsce,
zachować polską kulturę. Radziłam, aby schować polskie podręczniki i z matkami
je przerabiać. Rodzice prosili mnie abym zastąpiła ich w nauce i tak się zaczęło.
Kilkoro dzieci przychodziło do mnie, do domu. Do innych chodziłam sama. Raz
wystraszyłam się, gdy szłam do Rynku ulicą w Skale, drogę zastąpił mi jakiś
obcy policjant. Powiedział, że jestem nauczycielką. Zdębiałam i czekałam co
dalej? Następnie dowiedziałam się, że teraz ma pracę w Skale i chciałby, żeby
jego syn uczył się po dawnemu, po polsku. Odetchnęłam i powoli uspokoiłam się
widząc człowieka uczciwego.
Był to nowy komendant na posterunku w Skale. Od jego żony dowiedziałam
się, kiedy Niemcy przyjadą z Krakowa łapać młodzież na roboty do Niemiec. Zwykle
w nocy to czyniono, więc ja przekazywałam informacje a sama nie spałam w domu.
Moich uczniów przybywało. Uczyłam także czwórkę dzieci dr. Gaszkowskiego ze
Stargardu, wysiedlonego z całą rodziną do G.G. Z rodziną tą przeżyłam wiele
pięknych chwil, już po zakończeniu wojny.
W 1944 roku podczas zajęć w terenie uległam wypadkowi, potłukłam
się i złamałam ostatnie kręgi kręgosłupa - ale jakoś się wykaraskałam i po krótkim
czasie byłam zdolna do wypełniania zadań. W czasie walk wyzwoleńczych w nocy
z 16 na 17 stycznia 1945 roku kilka osób w Skale zostało rannych. Z koleżanką
załatwiłam u radzieckich władz wojskowych pomoc lekarską dla poranionych i przewiezienie
dwóch osób do szpitala w Miechowie na operację. Te poranione osoby to byli wysiedleni
mieszkańcy z Warszawy po Powstaniu Warszawskim.
Nareszcie zostaliśmy wyzwoleni, podjęłam pracę nauczycielki w szkole w Skale,
a następnie przeniosłam się do Bytomia.
Kol. Marianna Dobrzyńska zmarła w 2004r.
Kol. Aniela Polońska bardzo krótko, wręcz zdawkowo opisuje swoje wojenne przeżycia.
Pisze:
Po ukończeniu Seminarium Nauczycielskiego w Krakowie i po długim okresie bez pracy, bo dla dzieci chłopskich etatów w szkole nie było, otrzymałam posadę nauczyciela w szkole w Miasteczku Śląskim. Poza nauką w szkole zostałam wybrana na prezeskę koła Młodych Polek. W pracy tej miałam duże osiągnięcia. Po przyłączeniu Zaolzia do Polski władze szkolne wysłały mnie na Zaolzie w celu organizowania szkoły polskiej. Pracowałam w Niemieckiej Lutyni.
Z chwilą wybuchu II Wojny Światowej musieliśmy uchodzić zostawiając cały dobytek do Generalnej Guberni. Przybyliśmy na wieś Dołęga, gdzie rozpoczęliśmy swoją nauczycielską pracę, zorganizowaliśmy tajne nauczanie. Jednak władze niemieckie wytropiły moją pracę. Przede wszystkim za to, że pełniłam funkcją prezeski Młodych Polek na Śląsku oraz za współorganizowanie tajnego nauczania. Zaczęły się dla nas nauczycieli czasy więcej niż przykre. Ciągłe ukrywanie się, głód, poniżanie itp. Tych detali opisywać nie będę, bo to, co przeżywaliśmy, przeżywali wszyscy polscy nauczyciele. Znaleźli się jednak dobrzy ludzie, którzy nas obronili i pomogli przeżyć. Po wyzwoleniu zaczęłam pracę w Bytomiu w Szkole Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącym. Uczyłam języka polskiego i w tym kierunku pracowałam nad sobą.
Kol. Aniela Polońska zmarła w 2001r.
Kol. Kazimiera Berezowska swoje przeżycia wojenne zrelacjonowała w szerszym
kontekście wydarzeń wojennych w Stanisławowie na Ukrainie Zachodniej.
Ukończyłam pierwszy rok Państwowego Pedagogium w Krakowie. Wakacje
spędziłam w domu. Zbliżał się koniec miesiąca sierpnia i myślę już o wyjeździe
do Krakowa. Coś wisi w powietrzu. Mobilizacja, rezerwa do wojska. No i stało
się... 1 września 1939 rok - wojna. Niemcy napadły na naszą Ojczyznę. Nie pojechałam
już do Krakowa. Przez radio komunikaty o różnej treści wojskowej, ostrzegawczej.
Syrena kolejowa ogłasza alarm, bombowce nadlatują i bombardują mosty. Mijają
dni. Z zachodnich ziem województwa krakowskiego uciekają mieszkańcy przed Niemcami
i wojną. Rozgardiasz, uciekinierzy powracają do swoich domów. Za kilka dni pojawiają
się polscy żołnierze pod armatą zaprzężoną w dwie pary koni. Skrywają ją żołnierze
pod wielkimi koronami kasztanowców przed bombowcami. Pytamy żołnierzy:
- dlaczego uciekacie? Odpowiedz taka: proszę państwa wróg atakuje,
naciera a nam każą czyścić broń! Odpoczęli, odjechali. Po kilku dniach nowa
grupa żołnierzy zatrzymuje się na naszym podwórzu. Pytamy: "dlaczego się
nie bronicie?" Odpowiedz: "My byśmy się bronili, ale nie ma nami kto
dowodzić" Straszne i smutne te słowa. W końcu nie pamiętam, którego to
było dnia - wkraczają żołnierze radzieccy. Wojna skończona. Ukraińcy cieszą
się i myślą, że zdobędą wolną Ukrainę, z opaskami żółto-niebieskimi tworzą milicję.
Idę główną ulicą i widzę - prowadzą naszych żołnierzy rozbrojonych.
Łzy popłynęły mi po policzkach. Grupę tę skierowali na teren kolejowy i załadowali
do towarowych wagonów. Widziałam to. Pomyślałam - co tu robić? Jak pomóc? Ponieważ
wieśniaczki przyniosły na sprzedaż warzywa, jaja, pomidory, cebulę, to kupiłam
je a matka przygotowała jajecznicę. Do słoików nałożyłam jajecznicy, wzięłam
trochę chleba i poszłam do wagonów. Sowieccy żołnierze pozwolili mi nawet dojść
do wagonów i podać jedzenie. Dziś przychodzi mi na myśl, czy byli i inni, którzy
pomagali żołnierzom. Wagony odjeżdżały, przyjeżdżały, nie wiedzieli co mają
zrobić z naszymi żołnierzami. W końcu odjechali nie wiadomo w jakim kierunku.
Rozpoczęło się życie pod władzą radziecką. Początkowo było prawie
normalnie. Były sklepy, targ, dzieci chodziły do szkoły, uczyły nauczycielki
Polki, otwarte kościoły i cerkwie, nie wywozili księży.
Któregoś dnia wywieźli żonę chorążego ze służącą a do jej mieszkania
wprowadził się milicjant Bukałnikow. Po wielu tygodniach, czy miesiącach, przyszedł
do nas list od żony chorążego z Kazachstanu. Zapamiętałam tylko zdanie: jak
tu smutno, nie ma drzew, nie ma czym palić... Od tej pory zaczęło się wszystko
zmieniać na niekorzyść dla Polaków. Kogoś wywieźli, ktoś znikał, zamknięto polskie
szkoły, wywieziono księży. Pech chciał, że zachorowałam najpierw na paratyfusa
a następnie na prawdziwy tyfus. Zawieźli mnie do szpitala zakaźnego za miasto.
Dowiedziałam się, że mieli ze mną wiele kłopotów, ale wyzdrowiałam i po długim
czasie wróciłam do domu. Po wyzdrowieniu i ogólnej poprawie zapisałam się do
spółdzielni Artel. Dostawałam pracę do domu, otrzymywałam materiał oraz kolorowe
nici i wyszywałam wzory na męskich koszulach oraz portriery do drzwi.
Tak toczyło się życie. Aż nadszedł 22 czerwca 1941 r. Wychodziłam
z kościoła a na drodze wielki ruch wojskowych pojazdów. Dowiedziałam się, że
Niemcy zdradziecko napadły na Zw. Radziecki. Brak organizacji i obrony. Sowieci
swoje rodziny natychmiast wysyłali a sami zostawali do ostatniej chwili. Również
nasz sąsiad milicjant z rewolwerem w ręku zaczął dobijać się do naszych drzwi.
Ojciec zdobył się na odwagę i otworzył. Milicjant dał tacie 20 rubli, żeby wstawił
szybę w kuchni i powiedział: my tu wrócimy i pobiegł. Sowieci otworzyli magazyn
żywnościowy, aby ludzie zabrali co kto i ile chce, by Niemcom się nie dostało.
Jesteśmy przez pewien czas bez władzy. Wkraczają Węgrzy. Ucieszyliśmy się, że
to oni a nie Niemcy, ale po kilku dniach popędzili ich na wschód. Zaczęła się
straszna okupacja niemiecka. Niemcy rozpoczynają rządy od następującego zarządzenia:
a) Aparaty radiowe odnieść na pocztę, b) nauczyciele i profesorowie mają zgłosić
się w Gimnazjum przy ulicy Sapieżyńskiej, bo będą nadal pracować. Poszli. Dlaczego
uwierzyli Niemcom? Nikt nikogo już nie zobaczył. Nikt nie wrócił do domu. Ale
któregoś dnia dowiedzieliśmy się, że robotnik, który szedł wcześnie do pracy
widział czarną budę i słyszał krzyk "My nie Żydzi" i wyrzucił przez
szparę w brezencie książeczkę do nabożeństwa. Wywieźli ich nie wiadomo dokąd,
nie było świadków. A jednak znalazł się jeden, który cudem uniknął rozstrzelania
i po wielu latach, gdy Ukraina stał się niepodległa wskazał miejsce pomordowanych
pedagogów, przez zbrodniarzy niemieckich. Komisja do Spraw Zbrodni, przeciwko
ludzkości odkryła groby pomordowanych i tak wyjaśniła się sprawa zbrodni na
pedagogach ze Stanisławowa i okolicznych wsi.
Mieliśmy kłopoty z wyżywieniem, żywność była na kartki, ale tylko
dla Niemców i Volksdevtschy a Polacy mieli tylko czarny chleb, sacharynę i margarynę.
Chłopi nie chcieli sprzedawać swoich produktów za pieniądze. Nastał handel wymienny.
Pozbyliśmy się maszyny do szycia za worek ziemniaków, trochę warzyw i cebuli,
i kilka kilogramów rąbanki. Starczyło to na pewien czas. Trzeba było bardzo
oszczędzać. Matka po umyciu ziemniaków suszyła obierki, które przekręcała przez
maszynkę na mąkę i przy pomocy wody piekła placki na blasze. Można było ryzykować
i pojechać w teren, by od gospodarza wymienić sukienkę czy inne sprzęty na mąkę
lub jajka. Te podróże kończyły się fiaskiem, bo do pociągu wpadali "szucpolicaj"
i wszystko odbierali. Tak się stało, gdy z ojcem wracaliśmy ze wsi. Co tu jeść?
Z koleżanką ruszyłyśmy na wieś do znajomej baby jej matki na wykopki. Nasza
praca polegała na zbieraniu ziemniaków wykopanych przez chłopkę. Dostałyśmy
pół worka ziemniaków i trochę warzyw, cebuli. Ciężko było nieść do domu ten
cenny towar, zwłaszcza gdy trzeba było przejść po kładce zniszczonego mostu.
Ale jakoś udało się. Było co jeść. Słuchy chodziły, że Niemcy chodzą po domach
i zabierają dziewczęta. Żywność skończyła się trzeba było coś zrobić. Strach.
Poszłam do Arbeitamtu, a tam siedzi koleżanka z gimnazjum. Pytam, masz coś dla
mnie, piszę na maszynie. Miałam szczęście. Potrzebna sekretarka w Ligenszafcie
tzn. majątku. Majątek znajdował się za miastem 2-3 kilometry. Administratorem
majątku był Austriak - baron. W każdym majątku rządcą był Polak. W naszym Wołczyńcu
była administracja. W piwnicy był pokoik i urzędowaliśmy: ja i buchalter. Na
naszym terenie była gorzelnia. Moja praca polegała na sporządzaniu listy zbiorczej
na podstawie raportów wszystkich majątków, dotyczyły one stanu bydła, koni,
zasiewów. Te raporty otrzymywał szef w mieście z "trupią czaszką".
W ogrodzie pracowały dziewczęta i chłopcy z pobliskich domów i nie obawiali
się, że wyślą ich do Niemiec na roboty. Ogrodnikiem był też Polak. W naszym
majątku był też Polak i jako asystent barona jeździł po majątku. Nastały dla
mojej rodziny dobre czasy. Co dzień dostawałam litr mleka a jako deputat pszenicę.
Ojciec sporządził młynek, w którym mełł pszenicę na mąkę a matka gotowała z
niej cuda: pierogi, kluseczki itp.
Nadeszła jesień i z jednego folwarku Tuzin rządca przywiózł
ziemniaki i warzywa na zimę. Matka później powiedziała: tyś uratowała nas od
śmierci głodowej.
Chciałabym napisać kilka słów o Żydach w naszej miejscowości.
Niemcy na początku utworzyli getto w części miasta bliżej rzeki. Była to ulica
Belwederska. Mieszkali tam kiedyś biedacy. Niemcy pozostawili im jedną piekarnię
i jeden sklep spożywczy, małą szkółkę i pomieszczenie, w którym modlili się.
Jednego razu idąc ulicą widziałam, na tym samym odcinku, którym szli nasi żołnierze,
grupę Żydów deportowanych przez Niemców i pędzonych do wagonów bydlęcych za
mostem kolejowym. Transport ten pojechał do Lublina. Niedługo po tym podpalono
getto a do uciekających Żydów strzelano. Tak zlikwidowano problem żydowski w
Stanisławowie. Jeszcze trudniejsze sprawy były między Ukraińcami a Polakami.
Jednego razu sąsiad powiedział ojcu, żeby zaopatrzył się w siekierę, bo Ukraińcy
planują napad na nas. Poznacie po opaskach biało-czerwonych. Domyśliłam się,
że należy do podziemia. Ojciec przygotował odpowiednią broń, ale na nic by się
zdała, bo chociażby 2 zbirów wyważyło drzwi to i tak byłoby po nas. Ale Ukraińcy
się rozmyślili a sąsiad powiedział, że napad odwołano. W folwarkach należących
do naszej administracji też mordowano Polaków. W Uzinie zamordowano starego
rządcę, w Koszykówce chłopaka i dziewczynę, w Pawełczu spędzili Polaków wraz
z dziećmi i podpalili. W pobliskiej wsi syn zabił matkę, bo była Laszką. Taki
był zwyczaj w rodzinach mieszanych, że syn szedł za ojcem a córka za matką.
Również chłopka Ukrainka, u której z koleżanką byłyśmy na wykopkach ostrzegała
nas, żeby nie przychodzić na wieś, bo może być niebezpiecznie. Zdarzało się,
że nie wszyscy Ukraińcy byli źli i mordowali.
Mijały miesiące, wiosna, lato a z nim zmiany. Koniec okupacji
niemieckiej. Armia Czerwona pędziła co sił, Niemcy uciekali, a na naszym podwórku
znów zatrzymała się grupa żołnierzy. Pamiętam 26 lipca 1944 r dzień wyzwolenia
naszego miasta. Naszą uliczką pędzi żołnierz z karabinem w ręku i pyta: "Frycy
nit". Dowódca grupy żołnierzy radzieckich, która zatrzymała się na naszym
podwórku pyta: "Do Berlina daleko?" - a później odpowiedział my na
tej ziemi niemieckiej będziemy robić to samo, co oni robili na naszej. Po wyzwoleniu
zaczęłam organizowanie normalnej pracy. Zorganizowałam polskie przedszkole i
zostałam jego kierowniczką. Miałam dwie grupy, młodsze i starsze. Codziennie
chodziłam po przydziały żywności. Na zimę przydzielono mi drzewo na opał. Było
ciężko. 8 maja 1945 roku koniec wojny, radosna strzelanina. Ojciec i ja pracujemy
jeszcze, ale przygotowujemy się do wyjazdu do Polski. Sprzedajemy mniej potrzebne
sprzęty a kupujemy żywność.
Jest sierpień, ojciec otrzymał wagon. Z nami wyjeżdżają dwie
siostry matki, oraz rodzina kolegi ojca. Tym samym transportem wyjeżdżają księża
z naszej parafii. Mamy jechać do Głogowa. Jest koniec sierpnia, mamy postój
w Tarnowskich Górach. Przez wagony przechodzi wiadomość, że tam jest niebezpiecznie.
Matka zdecydowała się, że zostaje w Tarnowskich Górach, a ja od września rozpoczęłam
pracę w szkole, w Radzionkowie.
Zwyczajne, lecz konkretne są wspomnienia nauczycielki tajnego
nauczania z czasów okupacji, z Jasła i okolic kol. Heleny Birowej, mieszkającej
do dziś w Bytomiu.
Byłam młodą "świeżo upieczoną" nauczycielką, studia
pedagogiczne ukończyłam tuż przed wojną. Prowadziłam tajne komplety w Jaśle
w mieszkaniu prywatnym, potem los rzucił mnie do wsi Skołoszyn na Podkarpaciu
w powiecie Jasło. W 1942r. jako młoda nauczycielka dostałam tam pracę w Szkole
Podstawowej, uczyłam Języka polskiego. Zapoznałam się z właścicielką folwarku
p. Hajduk Stefanią, która posyłała do szkoły 3 dzieci. Zdając sobie sprawę z
okrojonego programu prosiła, abym douczała dzieci w domu. Zorganizowała pokój
- klasę, do której przychodziła gromadka dzieci. Z dnia na dzień dzieci dochodziło
coraz więcej. Kiedy front wojsk zbliżał się ze Wschodu coraz częściej Niemcy
węszyli po domach za akowcami. W przedostatnim roku wojny front długo stał w
Karpatach. Toczyły się ciężkie walki o Przełęcz Dukielską. Na folwarku przez
8 miesięcy kwaterował sztab wojskowy, zajmował parter folwarku. Proszę sobie
wyobrazić, podczas gdy jedno skrzydło folwarku zajmowali Niemcy, w drugim -
prowadziłam tajne nauczanie m. in. Z języka polskiego, historii, literatury
ojczystej pod pretekstem wspólnych zabaw i opieki nad dziećmi. Nauczanie stało
się niebezpieczne. Dzieci zorganizowały stójki, które pilnowały i ostrzegały
nas jak zbliżał się niemiecki oficer. Miejsce książek i zeszytów zajmowały gry,
zabawki i śpiewy. Niemcy w końcu odkryli nauczanie, ale na razie je tolerowali,
bo front stanął przed Jasłem. Tajne nauczanie w strefie przyfrontowej - najsurowiej
zakazana działalność. Obowiązywały wszak prawa wojenne, sąd wojskowy i kula
równoznaczne z przekazaniem gestapo. Zrobiło się gorąco. Jasło zburzono i spalono.
Przenieśliśmy klasę w "górki" o pół kilometra za Skołoszyn i tam do
wyzwolenia były lekcje. Kobieta samotna, która nam udzielała izby dostawała
od dzieci fasolę, słoninę. Dzieci co mogły to dawały i były wdzięczne. A później
przyjechała na Śląsk do Bytomia...
Jednak losy okupacyjne i przeżycia wojenne nauczycieli wryły
się im na zawsze i pozostawiły w wielu przypadkach nie zagojone rany, samotność,
utraconą młodość, utracone szanse w życiu osobistym i zawodowym, a także nieuleczalne
choroby. O tym świadczą spisane wspomnienia, krótkie zapiski, lakoniczne stwierdzenia,
a w wielu przypadkach niechęć do podzielenia się własnymi przeżyciami z lat
wojny i okupacji z drugim człowiekiem.
Z wielu nauczycieli przybyłych do Bytomia po II wojnie światowej,
działających w TON-ie, tworzących polską oświatę - szkolnictwo i początki Oddziału
ZNP w Bytomiu, do chwili obecnej pozostało niewielu.
Dlatego chciałabym, aby te nieliczne wspomnienia, spisane na kilku kartach papieru
były podziękowaniem dla Nich, za to, co robili i pamięcią dla nowych pokoleń
nauczycieli.
Wybrała i opracowała:
Irena Anczarska-Smandek
|